poniedziałek, 15 października 2012

Czy ty chodzisz po górach dla punktów?

Kiedy zaczęłam zbierać punkty GOT, dostałam istnej głupawki na ich punkcie. Książeczka z regulaminem i trasami punktowymi leżała przy łóżku, a ja pochłaniałam kolejne punkty regulaminu, myślałam o tym jak to będzie fajnie zdobywać odznakę dużą, albo przejść Główny Szlak Sudecki. Jakby tego było mało, szukałam innych dostępnych sposobów na odznaki. Nie chodziło jednak o blachę. Bardziej zależało mi na szukaniu nowości.

Aż któregoś dnia, po ogłoszeniu, że punkciory już zebrane i wystarczy podskoczyć do PTTK przeczytałam:
Czy ty chodzisz po górach dla punktów?
 Taak, chodzę dla punktów. Właśnie dlatego wlazłam na Śnieżkę dwa razy w ciągu tygodnia, jednocześnie wiedząc, że te punkty liczyć się nie będą. Jasne, to wszystko dla punktów.

No, O.K. jak nie dla punktów to po co?

Pamiętam jak rok temu mnie Dziubdziuś wyciągnął z ekipą (to w sumie był zalążek Rat Teamu ;) na wycieczkę w Dniu Niepodległości. Bagatela: przejdźmy się od Świeradowa Zdrój do Szklarskiej Poręby.

Wielu turystów wybrało tamtą datę i rejon. Zagadywali do nas: gdzie jedziecie? Dokąd idziecie?

A my? A my tylko, że Świeradów, że Szklarska, no góry generalnie. Niestety, w wyniku nieprzewidzianych trudności, nasz Górołaz-przewodnik miał do nas dotrzeć od przeciwnej strony, a Dziubdziuś znał trasę bardziej z widoków niż z nazw pagórów. Szybko sobie poradziliśmy i nazywaliśmy je po swojemu. Dzięki temu wiedzieliśmy, że TAM to nie żadne TAM tylko Wygolona ;)

Co się zmieniło?

Ja zbieram punkty, ja oglądam mapę, ja wiem ile to zajmie. I ja wiem gdzie idę. Oto sedno chodzenia po górach. Że nie tylko: "Tam Śnieżka, a tu piłam piwo.", że jak ktoś mówi o Śnieżnych Kotłach to ja odpowiadam, że byłam i górą i dołem i było fajnie, szczególnie na dole.

I po to są właśnie punkty. Dziękuję.


piątek, 21 września 2012

Wspomnienie lata: trasa Karpacz-Szklarska Poręba

 Za oknem szaro i zimno (a jutro jedziemy do Piechowic na weekend... brrr...) a mnie naszło na wspomnienia z wakacji. 

Schronisko Strzecha Akademicka i śnieżka w tle
 Zaplanowaliśmy z Dziubdziusiem trasę trochę szaloną: chcieliśmy przejść z Karpacza do Szklarskiej Poręby. Dodatkowo tak się złożyło, że ruszyliśmy we dwoje a nie, jak zwykle, kupą. Szczerze przyznam, że jednak nie ma nic lepszego niż drużyna, która wspina się na szczyt, potem z niego schodzi by na końcu w pokoju, po kąpieli  napić się piwka i podyskutować. Albo nie w pokoju a w pociągu. Ale do sedna:

Polana o siódmej rano. Byliśmy pierwsi!




 Ruszyliśmy autobusem nocnym (jakoś po pierwszej w nocy wyjeżdżał z Wrocławia). Moi mili: NIGDY WIĘCEJ! Doszłam do wniosku, że nienawidzę jeździć autobusami. Nie mogę wyciągnąć nóg a kiedy położyłam się w poprzek to przy każdym hamowaniu zjeżdżałam na dół. Tragedia.

Po nieprzespanej nocy wysiedliśmy w Karpaczu (Biały Jar). Słowo daję, pierwszy raz w życiu ze zmęczenia urywał mi się film jak szłam. Autentycznie śniłam podczas marszu. Nie było wyjścia, trzeba było przysiąść. Taka zabawa trwała właściwie do ok. ósmej rano, kiedy stanęliśmy pod Słonecznikiem. Tam doszłam do siebie, słońce prażyło a ja zastanawiałam się jakie to dziwne, że ludzie się budzą ze snu a my już tak wysoko.

Cały dzień słońce tak smażyło, że widywaliśmy kobiety w kostiumach kąpielowych, co często dosyć zabawnie wyglądało, kiedy taka pani do kostiumu (dwuczęściowego) miała dobrane wielkie, górskie buty :)

W schronisku "Odrodzenie" należała się nagroda w postaci piwka (wróciliśmy tam innym razem, kiedy to w deszczu i zimnie, przy kuflu piwa powstał pewien wierszyk), i trzeba było ruszać dalej w stronę Śnieżnych Kotłów.

Nie ma zmiłuj, nagroda musi być!

Ostatnim dłuższym przystankiem przed zejściem do Szklarskiej było Schronisko na Hali Szrenickiej gdzie ucięłam sobie krótka dyskusję na temat asfaltu na szlakach: po prostu wiem, że jest to wygoda ale z drugiej strony szlak to szlak a nie autostrada.

Tym oto sposobem przeszliśmy trasę z Karpacza do Szklarskiej Poręby (ponad 20km) i zrobiliśmy to nieraz, a co!

Śnieżne kotły... w dole :)

Dodatkowo pochwalić się muszę świeżutko zweryfikowaną odznaką GOT popularną :)

wtorek, 7 sierpnia 2012

Góry Kamienne, góry dzikie.



26 lipca ponownie wyruszyliśmy na wyprawę. Tym razem na naszym celowniku znalazły się Góry Kamienne. Plan mieliśmy prosty: wsiadamy w pociąg, wysiadamy w Boguszowie, idziemy kupić mapę i w góry. I o ile w przypadku wycieczki na Ślężę, którą odbyliśmy przed tą wyprawą (napiszę o niej później), miałam rację że uda się kupić mapę na miejscu, o tyle w przypadku Boguszowa się pomyliłam. I tak szczęście, że cokolwiek zobaczyliśmy. Oprócz lasów naturalnie. Co jak co, ale w Górach Kamiennych lasów pod dostatkiem.

Poranek
Wstaliśmy wcześnie rano i odczułam, że z dnia na dzień wstaje się coraz gorzej. Trochę w ciągu lipca przeszliśmy i organizm powoli zaczynał się buntować. Szczerze mówiąc do pewnego momentu myślałam, że obrócę się na drugi bok i w końcu się wyśpię jak człowiek. Ale nie, zebraliśmy się w sobie. Za oknem rozpościerała się poranna mgła i było bajecznie. Ubrani w dobre humory dotarliśmy na dworzec i wsiedliśmy w, tradycyjny już, pociąg do Jeleniej Góry. Punktualnie po szóstej rano pociąg wyruszył w drogę, a ja ruszyłam do snu. 

Pierwszą przeszkodą było: wysiąść na dobrym przystanku. Z całego roztrzepania i podekscytowania dziką wyprawą nie zwróciłam uwagi, że Boguszów się dzieli na trzy części: Boguszów-Gorce Wschodnie, Boguszów-Gorce i Boguszów-Gorce Zachodnie. My wysiadaliśmy na tym "głównym". 

Miasteczko przyjemne, trochę wchodzenia pod górę, małe sklepiki. Lubię takie miasta. No, ale nie ma na co czekać, trzeba kupić mapę. A że dzień wcześniej na Zumi (nigdy więcej!!) wynalazłam księgarnię to kierowaliśmy się w stronę centrum.

Kościół św. Barbary

Chłopaki się trochę niecierpliwią. Zaczynają się ze mnie nabijać, że "idziemy i idziemy, a to miało być gdzieś niedaleko...", ja twardo idę pewna swego. Na ryneczku kręci się trochę ludzi, więc pytamy miłą panią gdzie jest księgarnia, albo gdzie można kupić mapę. Kobitka zdziwiony wzrok, mówi że nie ma tu księgarni i że mapę to może w Ruchu kupimy. No, O.K. idziemy do kiosku. Tam sprzedawczyni mówi że mapy możemy kupić ale to raczej w galerii handlowej w Wałbrzychu (oj!) albo w Empiku, również w Wałbrzychu. W związku z zaistniałą sytuacją wychodzimy z kiosku i zaczynamy naradę. Szlak zielony prowadzi od dworca PKP, więc mówię żebyśmy nim szli i po prostu: gdzie dojdziemy tam dojdziemy, a potem będziemy się wracać tą samą drogą, żeby zdążyć na powrotny pociąg. Decyzja podjęta, to jeszcze tylko szybkie zakupy w Biedronce (załapaliśmy się na całkiem przyzwoite czołówki :D i ruszamy szlakiem. 

Upał nam dokucza, w cieniu dochodzą do tego komary. W pewnym momencie Dziubdziuś stwierdza, że on widział w Internecie mapkę i tam szlak był niebieski. Zasysamy więc tę "mapkę" i idziemy ścieżką rowerową. Tym razem to ja się nabijam, że "idziemy i idziemy...". Cały czas asfalt, upał, wytrzymać się nie da. Marzymy o wejściu w las. W końcu się to udaje, ale to dopiero początek nudy.

Tak, nudy. Nie znoszę iść w lesie po "autostradach", a tak to niestety wyglądało. Ścieżka była szeroka, nudna i lesista. Zaczynam się niecierpliwić i kiedy już jestem na skraju wybuchu dostrzegam flagę zielonego szlaku. Uradowana jestem wielce, bo liczę na to że szlak stanie się ciekawy. Tym sposobem doszliśmy do Polanki (638m n.p.m.), a tam cywilizacja według Magduma, czyli tabliczki z kierunkami. Jesteśmy uratowani i zaczynamy się pakować na Lesistą Wielką.

Polanka

Ścieżka jest przyjemna, między drzewami, trochę zarośnięta (w porównaniu do szlaków w Karkonoszach dzicz totalna, a to lubimy). Wychodzimy na pierwszą górę, prawdopodobnie jest to Wysoka (806m n.p.m.). Choć wtedy nie byliśmy pewni czy to nie ta Lesista. Zaczynamy nawet kręcić nosem i stwierdzamy, że ta Lesista jest mało lesista, ale szlak prowadzi dalej więc chwila odpoczynku i sesja zdjęciowa :D Dosyć tego, nie ma czasu, ruszamy dalej. Schodzimy w dół i znowu na górę, cały czas niebieskim szlakiem. Zaczyna się robić coraz bardziej dziko, w pewnym momencie stajemy na środku lasu i zaczynamy szukać kolejnej flagi. Ścieżki niezbyt wydeptane, nie widać którędy ludziska chodzą. W końcu Dziubdziuś zauważa farbę na drzewie i idziemy dalej. No to jesteśmy, Lesista Wielka (854m n.p.m.). Tam dostrzegamy mapę i trochę ją studiujemy, przy okazji robimy zdjęcie "na zaś". Mamy chrapkę dojść do Schroniska PTTK Andrzejówka, ale ustalamy że moim rodzicom "na chatę" zapakujemy się kiedy indziej (mieszkam w tamtych okolicach). Schodzimy tym samym szlakiem, którym przyszliśmy i stwierdzamy że odnajdziemy zielony szlak, który na początku wyprawy wyrósł nam na naszej rowerowej ścieżce dosłownie znikąd. 

Lesista Wielka
Na zielonym szlaku dochodzimy do miejsca w którym łączy się on ze ścieżką rowerową i ja, przekonana że szlak poprowadzi nas na dół, zaczynam żartować iż śmiesznie by było jakby się okazało, że szlak idzie jednak do góry. Minutę później już się tak nie śmiałam. To znaczy śmiałam się, ale tak bardziej nerwowo. 

Dobre jest tempo, prawie olimpijskie ;)
No to w górę!

Cóż było robić? Wdrapujemy się dzielnie na górę. Stok jest naprawdę stromy, co chwilę musimy przystawać żeby złapać powietrze. W końcu udaje nam się doczłapać na górę o wdzięcznej nazwie Dzikowiec (836m n.p.m.) i stamtąd już zielonym szlakiem schodzimy do Boguszowa. Po raz kolejny się udało!
Widoki piękne!

Stamtąd przybyliśmy, czyli Boguszów-Gorce i nasz następny cel: Chełmiec

piątek, 27 lipca 2012

A TY poszedłbyś na Śnieżkę drugi raz?

Trasa:

 Istnym wariactwem było wgramolnie się na Śnieżkę po raz drugi po trzech dniach odpoczynku. Ale brat Dziubdziusia chciał się wybrać w góry, więc cóż było robić? Zapakowaliśmy się do auta i po kilku godzinach byliśmy w Karpaczu. 

Tam idziemy, czyli gdzieś tam jest Śnieżka


 Pogoda nie była zbyt łaskawa. Cała Śnieżka była pokryta chmurami. Stwierdzenie: "Tam idziemy" było przepełnione pewną dozą absurdu. Generalnie zimno nie było, mżyło i trochę wiało a w lesie szło się całkiem przyjemnie. Przynajmniej do Domu Śląskiego.

Kotki


 Przeszliśmy obok skałek, które mają wdzięczną nazwę Kotki, a potem na Pielgrzymy. Tam chwila odpoczynku i czas na gorącą herbatę. O dziwo, ludzi na szlaku niemało. Co prawda mijaliśmy po drodze niektórych z parasolkami (średnio były pewnie przydatne wyżej z powodu zacinającego deszczu), ale generalnie dziarsko się wszyscy wspinali na górę. 

Kawałek Pielgrzyma


 Po posileniu się weszliśmy na Główny Szlak Sudecki, którego mamy plan zdobyć w przyszłym roku. Można powiedzieć, że uprawiamy teraz rozpoznanie wroga ;) I szybkim krokiem poszliśmy w kierunku Wielkiego Stawu- bardzo chciałam go zobaczyć. Taaak... zobaczyłam... kupę chmur :) To po prostu znak, że trzeba tam iść po raz kolejny.

Wielki Staw



 Dalsza droga była nam już znana z poprzedniej wyprawy i po ciepłym posiłku (smażony ser z frytkami to najlepszy czeski wynalazek, po piwie rzecz jasna ;) ubraliśmy się cieplej bo co jak co, ale wiatr był silny (już ludzi z parasolkami tam nie było :) i było naprawdę zimno.

Szczyt

 Co ciekawe, w drodze na Śnieżkę wcale tak mocno nie wiało. To znaczy wiało, ale gorzej było kilka dni temu. Ze Śnieżki szybko się zmyliśmy, bo na zewnątrz nie dało się wysiedzieć a wewnątrz było duszno.


I chmury się rozwiały... delikatnie...

 Kiedy schodziliśmy z góry chmury na chwilę się rozmyły i mogliśmy widzieć dolinę, tam na dole nawet świeciło słońce! Na szczęście przestało padać i poniżej nawet rozebraliśmy się do krótkiego rękawka bo nie było sensu się gotować.

... i znowu naszły na szczyt
Nie myślałam, że tak szybko uda mi się zdobyć ten szczyt. Zakładałam, że przynajmniej do przyszłego roku moja noga tam nie postanie.

To już za Strzechą Akademicką.


piątek, 20 lipca 2012

Zdobyliśmy Śnieżkę!

Trasa:


Kiedy myślałam o zdobyciu najwyższego szczytu Karkonoszy autentycznie się bałam. Głównie tego, że nie dam rady i polegnę pod samym szczytem. Moje niezbyt miłe doświadczenia z Śnieżnikiem z dzieciństwa potęgowały moje obawy. Ale cóż, słowo się rzekło: Rat Team wyrusza. Ciepłe ciuchy w plecaku, żarełko, wszystko na miejscu. Transport mieliśmy ułatwiony bo kolega użyczył swojej osoby i samochodu.

Świątynia Wang
   Około 11 stanęliśmy pod świątynią Wang, której nazwa nijak nie kojarzy mi się z Wikingami. Z Buddystami prędzej. Kupiliśmy bilety do parku i zaczynamy się gramolić na górę. Droga jest paskudna, nie lubię takiego bruku. Cały czas muszę patrzeć pod nogi, żeby krzywo nie stanąć nogą lub kijkiem. Dochodzimy do Polany, a pogoda jest względna. Niby niebo jest zachmurzone ale jest również dosyć ciepło, na tyle, że idziemy w krótkich rękawkach. Na Polanie mamy czas na krótkie zebranie sił plus nawodnienie i gramolimy się dalej. Następnym przystankiem będzie Mały Staw.

Tam zmierzamy!



   Napaliłam się na niego niezmiernie. Nie wiem, bardziej niż jakieś lasy kręci mnie woda w górach. Ścieżka stopniowo zamienia się z bruku na głazy, więc już jest wygodniej i człowiek ma złudzenie pobytu w wielkich górach. Kiedy podnoszę głowę i widzę te ostro ściosane skały muszę stanąć i porobić zdjęcia. Chłopaki mnie popędzają. Niewdzięcznicy! Potem to każdy będzie mi truł "Daj zdjęcia!". 
   Zaczyna też coraz mocniej wiać. Na tyle mocno, że autentycznie marznę ale ustaliłam, że ubiorę się w schronisku. Nie jest daleko, już widzę chatkę. Co jakiś czas silny podmuch wiatru zmusza mnie do przystanięcia. O trzymaniu czapki to się rozpisywać nawet nie będę ;D

Mały Staw




   W schronisku "Samotnia" pędzę po pierwszą pieczątkę GOT. Ale jestem dumna no, no! Potem posilamy się na zewnątrz. Nie pada, po ubraniu się jest ciepło, tylko jedzenia trzeba pilnować, żeby nie odleciało.

   Następnie zbieramy się w dalszą drogę na "Strzechę Akademicką". Tam planujemy tylko przerwę na pieczątkę ;) Kiedy dochodzimy do Spalonej Strażnicy droga jest cały czas brukowa i płaska. Nuda lekka, roślin nie ma, wieje niemiłosiernie. Kolejnym przystankiem wędrówki jest schronisko "Dom Śląski" gdzie robimy krótki postój, żeby nabrać sił na wspinaczkę na Śnieżkę. Przy okazji przywiązuję swoją czapkę szalikiem, który przezornie zabrałam ze sobą. Chłopaki się śmieją, że wyglądam jak babunia. Może i tak, ale przynajmniej nie muszę biegać po urwiskach za czapką ;)


W tym miejscu muszę przyznać, że z tej perspektywy Śnieżka nie wygląda już tak imponująco. Jak kupa kamieni na większej górze. Dzięki temu wrażeniu prysły moje wcześniejsze obawy i zaczęliśmy się drapać na górę.

Ciężko jest, wieje tak silnie, że kijki mi się nie przydają, zawiewa je i mnie na boki. Przezornie przykucam kiedy dochodzą do mnie porywy i powoli pełznę. Cały czas do przodu, staramy się!



Na szczycie rozciąga się niesamowity widok na Karpacz i resztę. Siadamy i planujemy dalszą trasę. Kolega ma lęk wysokości (serio?!) i nie chce iść podobnymi stokami jak na Śnieżkę. Uspokajamy go, że Czarny Grzbiet tak nie będzie wyglądał, postanawiamy więc zrobić kółeczko.


Zejście jest ciężkie, moje kolana mnie nienawidzą za to co im robię. Daję jakoś radę, choć w Karpaczu to już powłóczę nogami. Po jakimś czasie szczęśliwie dochodzimy do samochodu, ponad 20km za nami a przed nami ok. 2h jazdy do domu. Jestem tak padnięta, że zasypiam w aucie. Śnieżka moja!

Kliknij!

P.S. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziałam, że cztery dni później znowu zdobędę Królewnę Śnieżkę.

wtorek, 17 lipca 2012

Janowice Wielkie - Kowary - Budniki



Tego dnia postanowiliśmy dokonać, jak na moje górskie doświadczenie, rzeczy niemożliwej. Faktycznie, okazała się niemożliwa przez co plan trasy został bardzo okrojony. Miała zostać zdobyta Śnieżka ale poprzestaliśmy na Budnikach. Śnieżkę zdobyliśmy innym razem.

Naturalnie cała wycieczka zaczęła się na Dworcu Głównym. Wstaliśmy z Dziubdziusiem wcześnie, grzecznie kupiliśmy bilety do Janowic Wielkich i czekamy na Górołaza. Niestety się nie doczekaliśmy bo się chłopaczysko spóźniło i mógł sobie popatrzeć na odjeżdżający pociąg. Poszliśmy więc do niego na kawkę. 

Zamek Bolczów

Na kolejny pociąg już zdążyliśmy, ale niestety zostaliśmy ograbieni z czasu. Pierwotnie mieliśmy przejść z Janowic do Kowar przez Skalnik (945 n.p.m.), a skończyło się na zaliczeniu Fajki. 

Skała Fajka

Pierwszym punktem naszej wyprawy by Zamek Bolczów z którego poszliśmy na skałki Krowiarki. Było bardzo duszno, ale owady nie były takie złośliwe jak poprzednim razem. Kiedy doszliśmy do Fajki, Górołaz i Dziubdziuś postanowili się na nią wdrapać. W pełni legalnie, rzecz jasna. Ja oddawałam się konsumpcji na jakimś porzuconym głazie. Niestety z braku czasu szybko zeszliśmy ze szlaku i udaliśmy się do Kowar asfaltem. W czasie wędrówki nogi odmawiały posłuszeństwa (dzięki Wam, bogowie, za kijki trekkingowe!) i priorytety kształtowały się następująco:
  • piwo
  • kibel ;)
  • wanna
Po wyjściu z lasu- Kowary i Śnieżka

Nocleg mieliśmy zamówiony w Gospodarstwie "Zacisze", gdzie czekał na nas prysznic z hydromasażem, wspomniana wyżej wanna (do wyboru), wygodne łóżka i przemiła właścicielka (ciasto boskie, dziękujemy!). Dodaliśmy tę lokalizację do ulubionych i zapewniam, że jeszcze tam wrócimy! Okolica piękna, podobna do moich rodzinnych stron, gdzie z jednej strony mam las, a z drugiej widok na góry. 

Po dotarciu do gospodarstwa i prysznicu rozłożyliśmy się na wyrkach i popijając piwko rozmawialiśmy o tajemnicach tutejszych gór oraz Gór Sowich. Ustaliliśmy też zmianę trasy i zdecydowaliśmy zostać w Zaciszu jeszcze jedną noc. Pierwotnie mieliśmy dotrzeć do Karpacza przez Śnieżkę, ale plan był zbyt ambitny. 

Skubaniec nie dał pospać rano.

Następnego dnia do drużyny dotarła 1/4 Rat Teamu i już we czwórkę wyruszyliśmy, najpierw do sklepu, potem w stronę Przełęczy Okraj. Tym razem Górołazowi szczęście nie sprzyjało i zamiast szlakiem podążyliśmy pomarańczową ścieżynką obok Łysej Góry (Wołowa Góra). Trafiliśmy na Tabaczaną Ścieżkę i stamtąd kamienistą ścieżką zeszliśmy do Budnik, które były dawną osadą górską. Najpierw mieszkali tam ludzie z Kowar, potem, po drugiej wojnie światowej, znajdowały się tu pewnego rodzaju domy rekonwalescencyjne dla studentów, którzy przeżyli piekło obozów koncentracyjnych i wojny w ogóle. Jeśli jesteście bardziej zainteresowani historią tego miejsca to odsyłam do strony miłośników Budnik.

Dziwne drzewo- strumień w Budnikach

Stamtąd była już prosta ścieżka do Kowar gdzie czekało, a jakże: piwo, kibel, prysznic. To niesamowite jak się zmieniają priorytety podczas górskich wędrówek.

Krystalicznie czysta woda i lodowato zimna.

Taki zachód słońca nas pożegnał.


poniedziałek, 2 lipca 2012

Kierunek: Rudawy Janowickie

Zaledwie dwa tygodnie temu wybraliśmy się na wyprawę. Plan był ambitny, zrealizowany w pełni. Nogi obolałe potrzebowały masażu, ale w kolejny piątek ruszyliśmy znowu i nie straszny nam deszcz! Ale wróćmy do wyprawy numer jeden.

Widok na Śnieżkę


      Punktualnie o 6:30 stawiliśmy się na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Obiekt został pięknie odnowiony, więc szliśmy rozglądając się na boki- jak w jakimś muzeum.
Stoimy w kolejce, ludzi multum, wielu z plecakami. Jeszcze tylko mała nieprzyjemność ze strony czytelników pewnych gazet, którzy postanowili swoją wycieczkę organizować pod kasą („Przecież się musimy zorganizować!”), ale zdążamy na pociąg do Jeleniej Góry i w drogę. W sumie ledwo zdążamy, ale bieganie robi swoje, więc dajemy radę.
Wielkiego ścisku nie ma, siedzimy w przedziale w następującym składzie: nasza czwórka i chłopak, który w połowie trasy wysiadał więc ostatecznie przedział nasz. Śmiejemy się, robimy zdjęcia stacjom, kolega na lekkim kacu przysypia (ech... amatorzy ;).



    Studiujemy trasę: Chcemy dotrzeć do Janowic Wielkich, a stamtąd do Zamku Bolczów i Kolorowych Jeziorek. Znajomy (zapalony górołaz) stwierdza, że lepiej żebyśmy wysiedli wcześniej to nie będziemy się musieli wracać do jeziorek. 
 -To kiedy w końcu wysiadamy? – Pytam po chwili. Górołaz się wychyla i krzyczy:
-Już!
Rzucamy się do drzwi. Dopadłam ich pierwsza ale korba nijak nie chciała się przekręcić. Górołaz się dopycha i otwiera drzwi, ale pociąg już rusza.
-Skaczemy? – patrzę na niego jakby zgłupiał. Nie dość, że aparat przy pasie to jeszcze nie ma nas dwoje ale czworo.
-Nie, coś ty. – Decyzja zapadła, stajemy więc przy drzwiach i się zaśmiewamy.

   Po chwili wysiedliśmy w Janowicach i w drogę (po drodze zahaczamy o sklepik spożywczy przy dworcu: jagodzianki palce lizać!).

Zamek Bolczów

    Pierwszym większym przystankiem są ruiny Zamku Bolczów. (ok. 560 m n.p.m.). Rewelacyjne miejsce. Do środkach wchodzimy przez kładkę na suchej fosie i zaczynamy chodzić, rozglądać się. Tu jakby stara studnia, tam jakieś schody.
Wchodzimy na szczyt i mamy przed sobą górską panoramę. Wrażenia niezapomniane, ale idziemy dalej bo do jeziorek daleka droga. Muchy „idą” razem z nami. Jest dosyć ciepło i w lesie mnóstwo tego lata. Górołaz przystaje na moment i wokół niego, jak jakiś rój, latają paskudy. Śmieję się z niego, że wygląda jak Władca Much, pomimo tego że sama pewnie nie wyglądam lepiej. Żeby nas nie wkurzały bardziej nie zatrzymujemy się za często na dłuższe odpoczynki. Wyjątkiem był przystanek skąd było widać Śnieżkę i nawet śnieg w okolicy (sic!).



     Po pewnym czasie wychodzimy z lasu na Przełęcz Rędzińską, muchy nam odpuszczają, a oczom ukazuje się łąka pełna łubinu. Pierwszym moim skojarzeniem były angielskie wrzosowiska. Coś pięknego. Natykamy się nawet na gąsienicę-giganta (ok. 7 cm miała!) którą „przeprowadzamy” przez jezdnię przy okazji się naśmiewając, że jest „pędzona na uranie” (niedaleko Janowic Wielkich znajduje się, już teraz wieś, Miedzianka, gdzie miał być wydobywany uran). Jeszcze tylko zdobycie Wielkiej Kopy (871 m n.p.m.) i lecim na jeziorka.

Przełęcz Rędzińska

     W końcu na miejscu! Jest pierwsze jeziorko! Dobiegam szczęśliwa, lecę, pędzę a tu... kałuża. No, O.K. Niech będzie, nawet to ładne: w dole- gdzie się udajemy- jest sobie sadzaweczka i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że miał to być Zielony Stawek (ok. 730 m n.p.m.) . I naprawdę wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że nie był zielony. W pierwszej chwili przemknęło mi przez myśl, że to może to Żółte Jeziorko co to miało być wyschnięte. Ale nie. Zielone. Połazili? Porobili zdjęcia? To dawać w drogę!

Uranówka

    Następny przystanek: Niebieskie Jeziorko (ok. 635 m n.p.m.), które okazuje się być... zielone. Zaczynamy się zastanawiać czy tabliczek nie pisał jakiś mężczyzna. Ale jeziorko niczego sobie: w zagłębieniu, dosyć duże, woda aż krzyczała: Wskakuj! Na co czekasz?! No to jeszcze jedno: purpurowe. Jako że ja zamykałam cały ogonek, do jeziorka jako pierwszy doszedł Górołaz i już mi mówi:
– Nie będziesz zadowolona. – Ja coś mruczę w stylu: „A co? Znowu żółta breja?”. Niewiele się mylę. Jeziorko ma jakiś taki żółty odcień, znajduje się w dole, ale i tak jest ładnie. Warto dodać, że po raz kolejny uciechy dostarczyła nam tablica informacyjna na której było napisane, że woda ma cierpki smak i ph=3. Nie ma problemu, każdy ma swoje gusta smakowe, ale wiecie: Mamo, tato wolę wodę. Zwykłą, bez dodatków siarki ;) Skrzywienie z czasów chemii, nic nie poradzę.

Zielony Stawek

Niebieskie Jeziorko

Czerwone (Purpurowe) Jeziorko


   Po opuszczeniu lasu na dobre, udajemy się aż do Ciechanowic, gdzie czekamy na pociąg do Wrocławia przy dźwiękach piosenki „Chłop z Mazur”. Wiadomo, weselicho. Nawet nam przemknęło przez głowę, że jeśli pociąg nie przyjedzie to wbijamy na zabawę. Ale nie, jedzie. Pakujemy się więc z naszymi obolałymi kończynami do przedziału i zasypiamy. W końcu przed nami 2,5 godziny drogi.

Góry Sokole czyli Biust Lolobrygidy ;)


   Tak naprawdę domyślamy się, że kolory jeziorek są uwarunkowane pogodowo. Być może jeśli popada (albo nie) kolory się zmieniają. Nie wiem, nie znam się, zarobiona jestem. Ale nie żałuję. Zrobiliśmy ponad 20km w prawie 9h. Dla mnie to dużo.


Następna wyprawa miała być dużo bardziej wymagająca, ale za słaba jestem, trzeba było trasę zmieniać :)


podziel się